niedziela, 4 lutego 2018

Czuję, jak każdą moją komórkę wypełnia szczęście. Moje malutkie, dobrze przemyślane szczęście. Takie, które daje mi powera nie spać całą noc, żeby poznawać medycynę ratunkową (vel medycynę transportu) od środka. Mówiłam Wam już kiedyś o tym jaką czuję niewyobrażalną wdzięczność za ludzi, których spotykam na swojej drodze? Nieraz się zastanawiam czy to mój świadomy wybór - dostrzegam w nich tyle pięknych cech, wyrzucam ze swojej głowy tych, którzy tacy nie są, czy może najzwyczajniej w świecie jestem ogromną szczęściarą? Może nauczyłam się intuicyjnie szukać takich ludzi. Istnieje też teoria, że przyciągam takich ludzi. I chyba to mi najbardziej odpowiada - nie ukrywajmy, delikatnie gładzi moje ego. Ego to jedno, ale motywuje nieziemsko, żeby być sobą, bo to się sprawdza. Kreujemy swoje światy. Zrobiłam dobrą robotę ze swoim.
Wracam więc do domu i ani myślę iść spać - robię sobie ciepłe mleko z miodem, włączam na słuchawkach cudną muzykę, o tytule tak pasującym - "Save tonight".
Mieliśmy dziś pacjentkę z tętniakiem aorty piersiowo-brzusznej w wywiadzie, z silnym bólem pleców i nadbrzusza od rana. Stan ciężki, w kontakcie. Miałam wrażenie, że tętnienie roznosi się po całym jej szczupłym ciele. Sprawa była jasna od wejścia. Urocza osóbka. Mówimy o Poznaniu. O ironio, w tak dużym mieście nie funkcjonuje ostry dyżur na chirurgii naczyniowej. Pani trafiła więc do szpitala klinicznego, na IP z częścią chirurgiczną. Po paru godzinach, kiedy przyjechaliśmy tam znowu okazało się, że Pani 4h po przyjęciu zmarła. Tętniak pękł. Czekała na transport na naczyniówkę - 0.5h przed planowanym transportem zmarła. Szkoda, że procedury nie działają na korzyść przeżycia. Czy gdyby to był ktoś bliski dla lekarza dyżurnego sprawa przebiegałaby szybciej? Ta szansa zostałaby jej dana?
Mąż pacjentki odprowadził ją aż do karetki, zatroskany starszy pan - dając żonie na pożegnanie buziaka, obejmując jej twarz swoimi dłońmi.
Cieszę się, że miał okazję w jakimś absurdalnie minimalnym stopniu się pożegnać.
Cieszę się, że pani rozmawiając ze mną w karetce miała uśmiech na ustach.
Cieszę się, że sama podjęłam decyzję, żeby podać pani następną dawkę fentanylu chociaż staliśmy już przed wejściem do szpitala.
Cieszę się, że zrobiliśmy dla niej wszystko, co mogliśmy, z uśmiechem na ustach i troską w oczach.
Walczysz z absurdem, z sytuacją, która nie powinna mieć miejsca i uzmysławia mi to jak bardzo naszym zadaniem jest być po prostu człowiekiem. Nie poganiać męża, kiedy żona jest zabierana do szpitala. Nie narzekać, kiedy naszym pacjentom tak mocno zależy na tym, żeby zrobić jakąś, wydawałoby się, pierdołę. Obiecasz im, że jeszcze będą mieli na to szansę?
Ja nie miałabym jaj.
Rozumiem coraz mocniej siłę dobrego kontaktu z pacjentem. Przyjęło się, że starsze panie w drodze do szpitala, jeśli tego potrzebują, trzymają mnie za rękę. Rozmawiamy o wnukach, o ich życiu. Żegnamy się potem uśmiechem, dygam wychodząc ze szpitala i dostaję nagrodę wartą tak wiele - uśmiech, dający mi pewność, że dałam im chociaż troszkę radości i ciepła.
Tego bym chciała dla własnej mamy - żeby ktoś w chwili, kiedy będzie starsza i schorowana (tfu tfu!) trzymał ją za łapkę w drodze do szpitala. Żeby nie była sama, bez żadnego wsparcia. To tak banalnie proste - traktować wszystkich pacjentów tak, jakby to był ktoś bliski. Walczenie o nich, jak o kogoś dla nas ważnego. Wiesz czemu? Bo to jest zawsze czyjaś mama, babcia, brat czy syn. I dobrze być ich wysłannikiem, zatroszczyć się o nich tak, jak zrobiliby to ich bliscy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz