sobota, 24 czerwca 2023

Lato '23

Co się zmienia?

Już nie wiosna. Teraz lato to moja ulubiona pora roku. 

Dotarło do mnie ostatnio, że wpadłam w taki moment w życiu, w którym puzzle dotychcząc kurewsko mącące w głowie, odbierające spokój zaczynają się do siebie dopasowywać. Już się za swoje zachowania, za swój ogromny harmider emocjonalny w środeczku nie muszę wstydzić. Złapałam wiatr w żagle z oswojeniem swoich uczuć. Czuję się bezpieczna. Nie rozpalają mnie już takie małe urocze iskierki, ale to dla mnie wiele lepsze. Lubię siebie taką. Odnalazłam jakąś enigmatyczną dotychczas równowagę między spontanicznością, a konsekwencją. Wybaczyłam. Wybaczyłam, zamiast obwiniać za to, jak było. 

Jest dobrze, jak jest. Kocham Cię, życie. Najmocniej na świecie. 

poniedziałek, 1 lutego 2021

Update.

 Pamiętacie jak przed dziesięcioma miesiącami zaczynała się pandemia, była prześliczna wiosna, a zdecydowana większość z nas na początku z nieukrywaną ciekawością obserwowała każdego dnia licznik zakażeń? Czuje przyjemne ciepło w brzuszku wspominając tamte dni. Mimo wszystko, to był dla mnie super czas. Kończenie studiów w warunkach rozkręcającej się pandemii było, nie ukrywajmy, bardzo korzystną dla studenta sytuacja ;> Wiecie z czym mi się tamten czas najsilniej kojarzy? Z zapachem kwitnącej jabłoni. Z czytaniem książek w ogrodzie, z kawką pitą na spokojnie. O, to słowo klucz - spokój. To był znak tamtej wiosny. Slow life. Chwila oddechu. 

Rozpoczęcie pracy na oddziale ratunkowym w czasie pandemii było dodatkowym wyzwaniem. I wiecie co? Nigdzie indziej nie chciałabym być. Mija pół roku, a ja czuję się tam za każdym razem jak wtedy, kiedy promienie słońca sprawiały wiosną, że mrużąc oczy na twarzy rysował mi się uśmiech. Czy czuje się zaszczycona, kiedy zdaję sobie sprawę, że mam pracę, której dzień przed każdym dyżurem nie mogę się doczekać? I to, kurwa, jak. 

Chwyciłam Pana Boga za nogi, wybierając tą działkę medycyny. I wiecie, kiedy spotkacie mnie w najlepszym humorze? Kiedy po 8 rano wychodzę po nieprzespanej nocy, z przekrwionymi oczami, spełniona as fuck. 

Nowy etap życia zaczęłam od przeprowadzki w część Poznania, w której dotychczas mnie nie było. Mała zmiana, która pozwala na nowe odczucia. Piękne okolice do biegania. Lasy na spontaniczne wyjazdy na kawki - pooddychać zapachem iglaków. Wielki balkon z widokiem na pół miasta, na którym w ciepłe wrześniowe poranki mogłam gościć przyjaciół na placuszki z bekonem i syropem klonowym, a wieczorami owijać się kocem i pić winko.

Dobrze jest, jak jest. Ale brakuje mi tego slow life'u z tamtej wiosny. Brakuje mi spędzania pół nocy na dworze, obserwowania Starlinków. Brakuje wrażenia, że mam 16 lat. 

niedziela, 24 maja 2020

Opowiem Wam historię.
Historię o dziewczynce, wróżce i elemencie X.
Historia zaczyna się dawno temu. Dziewczynka przez wiele lat kształtuje swoje wartości, szuka samej siebie. Podejmuje parę złych decyzji, które ostatecznie wychodzą jej na dobre - uczy się słuchać głosu swojego serca, nie bacząc na to, co świat mógłby o tym pomyśleć. Dorasta, kształtuje ją doświadczenie zdobywane przez baczne obserwowanie świata wokół. Uczyła się co znaczy siła, kiedy zostawała z czymś sama. W takich warunkach charakter wyrabia się jak plastelina. Naznaczona duchami przeszłości, wiatrem muskającym jej twarz w górach, muzyką, która od zawsze była nieodłącznym elementem - stworzyła samą siebie. Nie myślcie sobie, bohaterka tej historii zawsze wiedziała, że jest wiecznym work in progress, że ma jeszcze przed sobą długą drogę przemian, które przejdzie, czy sytuacji, które wydarzą się tylko po to, żeby boleśnie wskazać jej palcem nad czym musi jeszcze popracować. Bo chociaż zawsze doceniała samą siebie, pokora nie odstępowała jej o krok. I tak płynęło jej życie. Mając świadomość, że znalazła pasujący do jej układanki element - dowiedziała się w czym czuje się najlepiej, czemu chciałaby poświęcić swoje zawodowe życie, pamiętając, że niewiele osób ma to szczęście, prześladowała ją jedna myśl. Myśl, że próżnością byłoby oczekiwanie od życia, żeby spełniło się jeszcze jedno jej marzenie - o spotkaniu swojej bratniej duszy. W końcu kimże by była, gdyby dostając od losu taki dar jak spełnienie marzenia kreowanego od dawna, o zostaniu lekarzem, miała czelność prosić o więcej. Wiemy wszyscy jednak, że marzenia, nawet skrywane głęboko, nie dają o sobie nigdy zapomnieć. Więc wierzyła. Nie prosząc. Nie oczekując. Bardzo podobało jej się to, kim się stała. Znała w końcu swoje słabości, ale znała też siłę. Kochała samą siebie zmęczoną w górach, empatyczną w stosunku do pacjentów, kopiącą piłkę z 6latkiem, płaczącą, gdy coś ją przerastało, zawieszającą się na sekundę, gdy widziała coś, co potrafiło ją zauroczyć, doceniającą te malutkie chwile, które potrafiły w niej rozpalić ciepło w duszy. I obiecała sobie, że nie pozwoli światu jej zmienić.
Dziewczynka wróciła do domu rodzinnego. Los dał jej dodatkowy czas, bez studiów na głowie, kiedy mogła pierwszy raz od wielu, wielu lat, spędzić wiosnę na dworze. Wąchając mijane kwitnące drzewka owocowe, leżąc na trawie, czytając książkę w słońcu. Czas na potwierdzenie sobie w głowie tego, kim się stała. I poczuła wtedy, że przecież od zawsze jej motywacją, żeby zostać lekarzem była nieograniczona ciekawość drugiego człowieka. Podjęła więc decyzję, że nadszedł czas, żeby poznać ludzi. Świat, w którym żyła pozwolił jej zrobić to bez wychodzenia z domu.
I tu zaczyna się fragment historii, w którym najwyraźniej już od początku wspomniana wyżej wróżka czekała na dziewczynkę. Ale, jak to przyjęło się w bajkach, bohaterka naszej opowieści nie była tego wtedy świadoma. Cóż więc takiego zrobiła wróżka? Patrzyła znad jej ramienia jak dziewczynka reaguje na element X. Widząc, że dziewczynka ma wreszcie siłę być sobą, traktować coś zupełnie na luzie, nie przejmując się zupełnie co będzie jutro, rzuciła na nią czar. W noc jej urodzin. Wiecie, rzecz w tym, że z wróżkami trzeba bardzo uważać. Niby to wiedziała, ale lekcja musiała się odbyć. Nie uciekłaby przed nią. Wróżka rzuciła magiczne zaklęcie, które sprawiło, że dziewczynka wpadła po uszy. Niebezpieczne? Tak. Zranienogenne? Bardzo. Nierozsądne? Otóż jak. Ale tak się uczymy.
Wróżka zabrała ją więc na wycieczkę. Zaczarowała jej postrzeganie elementu X. Chcecie pewnie wiedzieć, cóż takiego się stało? Dziewczynka, porażona siłą rzuconego zaklęcia, o zgrozo, oddała wróżce rozsądek. Przehandlowały to w zamian za parę niesamowitych, poruszających, emocjonalnych wieczorów.
Kiedy dziewczynka to zrozumiała?
Kiedy obudziła się w niedzielny, chłodny poranek, 6 tygodni później. A wróżki nie było już obok. Zniknęła, razem z tym stworzonym przez nią czarem, a wrócił na swoje miejsce rozsądek. Dziewczynka robiąc sobie kawę nagle wybuchnęła śmiechem z zażenowania. W psychiatrii używa się określenia, że pacjent ma, bądź nie, wgląd w swoje myśli - czy jest w stanie racjonalnie uznać, co jest realnym światem. Dziewczynka uzyskiwała wgląd od 3 tygodni. Musiała parę razy jeszcze zrobić parę żenujących ją dzisiaj rzeczy, ale czar nie pryska tak łatwo. Rozsądek nie wraca tak łatwo.
Dziś rano miała ochotę schować głowę pod poduszkę ze wstydu, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego uśmiechnęła się pod nosem - wróżka chciała jej przecież pokazać, że nie można ufać jej czarom. Dlaczego? Bo przestała być sobą. Czy dziewczynce jest przykro? Nie. Jest szczęśliwa. Odrobiła tą lekcję. Prędzej czy później musiałaby to zrobić. I myślę, że o to wszystko jej chodziło. Żebym po 6 tygodniach od nocy swoich urodzin obudziła się, śmiejąc się z całej sytuacji. I żeby ten uśmiech mi z twarzy nie schodził.

sobota, 23 maja 2020

Danie samej sobie buzi w czółko pomogło. Wróciłam właśnie do domu, cała mokra, ale jaka szczęśliwa. Wreszcie, po tylu miesiącach odwiedziłam miejsce, za którym tak tęskniłam. Wypiłam wino na górnym balkonie. Wokół byli ludzie. Przeszłam się z kumplem po starym mieście, żeby nacieszyć się widokiem miasta wracającego do życia. Jak ja lubię to miejsce. Boczne uliczki odchodzące od rynku, szczególnie dziś, kiedy pada, mają w sobie tyle uroku - knajpy przyozdobione na zewnątrz lampkami, dającymi uczucie ciepła w serduszku, kiedy stajesz na sekundę, żeby złapać się w głowie na mówieniu kolejny raz "jak uroczo".

wtorek, 12 maja 2020

Zalewa Cię fala. Ale wierzysz, że wszystko dzieje się po coś. I wstaniesz. Zawsze wstajesz. Choćby fala wydawała się być większa, niż mogłeś się kiedykolwiek spodziewać. I chociaż może się wydawać, że Twoje mury zbudowane są ze słomy. Nie są. Nie można samemu w to zwątpić, że dobre serduszko i bezgraniczna wiara w ludzi to nie jest słabość. Bo nie jest. To siła. I możesz dać tej fali Cię wciągnąć,  kiedy czujesz się za słaby na walkę, ale w głębi nie możesz stracić wiary, że za pozorną granicą ze słomy jest mur, którego nie dasz światu nigdy zburzyć. Nigdy. A jak zapominasz, to Eldo Ci przypomni - "Co by świat Ci nie zrobił, tam zawsze będzie się paliło."  
Więc płaczesz, ile potrzebujesz. Bo znasz siebie na tyle, żeby wiedzieć, że musisz sobie dać przestrzeń, w której masz pełne prawo przerobienia wszystkiego, co Cię dotyka. Bo tylko tak wstaniesz. Odtwarzam w głowie scenę z pięknego filmu i przypominam sobie, że musisz sobie na to pozwolić, żeby nie skończyć mając 30 lat, będąc już na tyle zjedzonym przez emocje, że nie będziesz więcej gotów być znowu całkowicie sobą, pozwolić sobie spuścić gardę.
Tylko tak zachowasz swoją wrażliwość i empatię na przyszłe znajomości. I to jest w porządku. Powiedzenie na głos, że zraniło Cię coś, co innej osoby mogłoby nawet nie zawiesić na sekundę, to znów - nie słabość. Ty tak odbierasz świat. I to jest w porządku. Jasne, że płaczki będą w życiu częściej. Ale to jest cena za wrażliwość, której nigdy nie chciałabym stracić.
I jest jeszcze jedna kwestia, która daje siłę - brak złych emocji. Nie stawianie krzyżyków, nie przekreślanie drugiego człowieka. Musisz umieć wyznaczyć granice tego, jak pozwalasz się traktować, ale nigdy, przenigdy, niech nie będzie w tym oceniania drugiej osoby.
I pozostawanie wiernym samemu sobie. Swoim wartościom. Ostatecznie, musisz wyjść na zero przed swoim własnym sumieniem. Jeśli tam masz spokój, zdanie kogokolwiek na ten temat nie ma znaczenia.
Wszystko będzie dobrze. Daję sobie samej buzi w czółko i otaczam samą siebie w wyobraźni silnym ramieniem. Wszystko będzie dobrze. Wszystko dzieje się po coś.

sobota, 25 kwietnia 2020

Wiesz, jakie to uczucie kiedy jesteś promyczkiem, masz rumieńce na policzkach i czujesz się rozpalony, a dajesz na siebie wylać wiadro zimnej wody? Jak niebo.
Ale potem osuszasz swoje zmoczone włosy lekko ręcznikiem, otrzepujesz łapki, które lekko Ci się ubrudziły, wyciągasz wnioski i obiecujesz sobie coś w głębi serca. Nie przestanie mnie chyba nigdy (oby!) zadziwiać piękno codziennego uczenia się siebie, ludzi i świat wokół w ogóle. Idziesz spać, a budzisz się z ułożonym w głowie elementem, który może emocje Ci przesłaniały, może zamknięty umysł, trudno mi chyba powiedzieć. Najważniejsze, że na swój sposób coś zrozumiałeś. Czy dobrze? Nie wiem. Ale liczy się, że robisz krok do przodu. A może w tył?

poniedziałek, 13 kwietnia 2020




taka chwila, w której nie potrzeba Ci rozmowy. najchętniej zaszyłbyś się w taki dzień w domku ukrytym wśród kwitnących teraz mirabelek. zaparzyłbyś ogromny dzbanuszek herbaty. część dnia spędziłbyś na powolnym budzeniu się do życia. byłaby cisza. świat byłby dziś dla Ciebie spokojny. Łagodny. I dobry, w najczystszej postaci. Usiadłbyś przed domem na wygodnym fotelu wiklinowym, na którym położyłbyś poduchę. potrzeba Ci dziś komfortu. i spokoju. na stoliczku obok, zrobionym własnoręcznie z drewna, położyłbyś wielki kubek herbaty. kubek, który przywiozłeś z wyprawy, do której często wracasz w głowie odtwarzając podmuchy ciepłego, wieczornego powietrza, zapachy i poczucie ogromu świata wokół Ciebie. chwilę byś się nad tym zamyślił. a potem założyłbyś słuchawki, wyprostował nogi, oparł je na ustawionym specjalnie po to fotelu naprzeciw. miałbyś na sobie klasyczne jeansy, takie, które znasz ze starych filmów. takie, w których zawsze wyobrażałeś sobie siebie majsterkującego, otoczony zapachem drewna, skupionego, mającego swój świat. flanelową koszulę w kratę, która kojarzy Ci się z kimś ważnym i kamizelkę, to chłodny dzień. znasz siebie na tyle, żeby wiedzieć, że nic Ci dziś więcej nie potrzeba, a kontakty z ludźmi są w takie dni zbyt energetycznie wyczerpujące. jest w Tobie pewien rodzaj łagodności, ale wiesz, że musisz pobyć dziś sam. i wiesz, że to jest okej. nic się nie dzieje, ale jest w Tobie coś, co wymaga wzięcia oddechu od życia, od emocji, od świata. wiesz, że nic tak nie kochasz, jak ludzi, ale może taki dzień to sposób na okazywanie miłości i szacunku samemu sobie? wracając do środka wziąłbyś pare kawałków drewna, które parę dni temu przygotowałeś. potrzeba Ci ciepła. zadbałbyś o to, a potem poszedł przygotować sobie drinka. usiadłbyś na przeciwko ognia, oparł nogi, przybrał wygodną pozycję i słuchał czegoś, co tak Ci współgra z takim dniem. zamyśliłbyś się chwilę. pomyślałbyś, że tak miało być. i że tak jak jest, jest okej.

czwartek, 5 lipca 2018

Znasz to uczucie wypełniania Twojego brzuszka przez taką falę, nieokreśloną energię ciepła, energii i szczęścia kiedy realizujesz swoją pasję i czujesz jak silnie się rozwijasz?
Mam to w tej chwili. Wracałam z dyżuru w pogotowiu, piękna pogoda już o 7.30 nawiedziła to miasto, które darzę ogromną sympatią. Włączyłam sobie ulubioną piosenkę i idąc w trampkach, podziurawionych spodniach i karimatą przypiętą do plecaka czułam się tak miło spełniona. A potem poszłam na zajęcia ze studentami, które prowadzi mój dobry kolega. Była też tam lekarka, o której już wcześniej słyszałam, że pokochałabym ją. Wiecie, w medycynie często ludzie mają ogromne ego. Jak to leciało w chirurgach? Myślą, że są Bogiem / że chwycili Pana Boga za nogi? Brak pewności siebie nadrabia się byciem chujem, a ciepło w stosunku do pacjenta - cóż za obraz słabości lekarskiego charakteru. Całe szczęście świat się zmienia, zmienia się postrzeganie emocji, nie tylko sposób w jaki uczy się nas, że powinno się reagować na zachowanie pacjenta i jego potrzeby (okazuje się, że oni też je mają prawo mieć!), ale też to, jak lekarze myślą o sobie, ich poziom samokrytycyzmu i mówienie na głos o strachu, który drzemie w każdym świeżo upieczonym medyku. I spotykasz, całe szczęście, jeszcze dłuższą chwilę przed metą swojej edukacji uniwersyteckiej, osoby które mówią na głos "bałem się, popłakałem się, posrałem się w majtki", ale zaraz za tym idzie follow up - i co zrobiłem z tym strachem, jak sobie poradziłem. Czy to ochroni nas przed paniką, która nas ogarnie, kiedy dostaniesz już swoją pieczątkę? Nie sądzę, ale pewnym jest, że będziesz mógł powiedzieć o tym głośno. A mantrą, którą powtarzam moim przyjaciołom jest to, żeby mówić co Ci chodzi po głowie na głos, bo pal licho co poradzą Ci inni, ale Ty sam, słysząc to na głos, widzisz od razu wszystko z innej perspektywy.

niedziela, 3 czerwca 2018

Pojechałam na swoją pierwszą opłaconą, poważną konferencję. Ojej, jaki jest przepis na spelnienie? Na satysfakcję? Idź na studia, które sobie wymarzyłeś. Przejdź przez początkowe, nieco nużące lata, aż dotrzesz do etapu kiedy zaczynasz szukać w nich swojej drogi, pasji. Znalazłeś coś, co przyśpiesza bicie serduszka? Świetnie, to teraz zacznij robić co się da w tym swoim własnym, określonym kierunku. Poświęcaj swój czas, zatrać się w tym, ojej, zakochaj się po prostu. Co potem? Potem już ludzie Cię pokierują. Zaczniesz zauważać, że świat stoi otworem przed takimi ludźmi jak Ty - z pasją, gotowością do poświęcania maksimum swojego wolnego czasu dla tej pasji. Profesorzy, guru w swojej dziedzinie będą witać Cię na swoich oddziałach z otwartymi ramionkami. Przestaniesz się bać pytać czy możesz gdzieś przyjechać, żeby czegoś się nauczyć. I trafisz któregoś dnia na swoją pierwszą konferencję z danej dziedziny. Na początku możesz czuć się nieco skrępowany - nie wiesz jak zachowywać się w takich sytuacjach, co wypada, a co nie. A potem? Potem płyniesz z prądem. Widzisz ludzi takich, jak Ty - z miłością w oczach do swoich pasji. I czujesz, jak te ich elektroniki pobudzają Twoje. Jeśli jesteś tak kontaktową osobą, jak ja, bardzo łatwo przyjdzie Ci poznanie paru osóbek wokół Ciebie. A wiesz, co dzieje się w tym momencie? Zaczyna się magia. Wymieniacie się doświadczeniami, dyskutujecie na dany temat i tak poznajesz niesamowicie ciekawych ludzi. I wracasz po 19h do domu, zmęczony jak nie wiem co, ale taki szczęśliwy - spełniasz się. Zakochałeś się na zabój w sztuce pomagania drugiemu człowiekowi.

środa, 14 lutego 2018

Zawsze wydawało mi się, że angażujesz się w relację, wchodzisz w nią całym serduszkiem, kiedy pokazujesz drugiej osobie jak wyglądał Twój świat przed nią - kiedy otwierasz swoją przeszłość niczym tajemną księgę i dajesz z siebie czytać, z małym skrępowaniem, ale robisz to, bo chcesz żeby druga osoba miała choć namiastkę Ciebie, kiedy świat próbował, lub Ty sam, łamać Cię w pół. Byłam tego zdania całe moje świadome życie, bo czyż nie na tym opierały się i licealne przyjaźnie, i dziecięce znajomości? Na opowieściach. Kto, kiedy i dlaczego miało to na Ciebie taki, a nie inny wpływ. I wiesz, to nie było złe rozumowanie, istnieje w nim pewna nieodzowna logika. Kochałam być tą osobą, przed którą się te karty otwierało, przed którą mogłeś pokazać swoje najgorsze wspomnienia, żebyśmy mogli przerobić je razem. Jednocześnie czułam gdzieś tam w środku, robiąc to samo, jak stajemy się "swoi".
A potem obejrzałam film. Z pozoru - piernik do wiatraka, bredzę głupoty, bo film nie tyle o przeszłości był, co o pięknym postrzeganiu świata teraźniejszego. Ale! Dał mi dobitną lekcję. Przeszłość to tylko przeszłość. Nieważne.
I pierwszy raz w życiu pomyślałam, że głębię i zaangażowanie w danej relacji da się zbudować "tylko" na wspólnym przeżywaniu teraźniejszości. Na tych wybuchach śmiechu, bo oboje pomyślicie to samo. Na zdaniach, które wypowiadasz bardziej z nawyku, bo wiesz, że usłyszysz "wiem", żebyś tylko mógł powiedzieć "wiem, że wiesz". A ile w tym magii i uroku. Uwielbiam słyszeć "wiem, że wiesz" - to takie proste, krótkie zdanie dające wyraz bliskości między dwojgiem ludzi. Mózg z pewnością siebie wypowiada do Pinkiego zdanie "Bedziemy opanowywać świat". Okazuje się, że możesz chcieć opanowywać świat z kimś, kogo historii nie znasz, i ba, teraźniejszość z kimś takim może być na tyle komfortowa, że nawet nie odczujesz presji poznania jej. Raz na jakiś czas zdarzają się tacy ludzie, takie relacje. Wiesz, że gdybyś usiadł z kimś takim nad Sekwaną, piłbyś wino i słuchał gwaru paryskiej ulicy czułbyś się jakbyś wygrał życie. Gdybyś zgubił się w labiryncie rzymskich uliczek, bo tak ściągnęła Cię w nie grana na żywo muzyka, to ktoś taki usiądzie przy Tobie na krawężniku, da buzi w czółko i będzie się czuł spełniony. Bo tworzysz z nim najlepszą teraźniejszość, jaką chciałbyś w danej chwili tworzyć. A jeśli uda Ci się stworzyć coś takiego na co dzień - wiedz, że warto w to inwestować.

niedziela, 4 lutego 2018

Czuję, jak każdą moją komórkę wypełnia szczęście. Moje malutkie, dobrze przemyślane szczęście. Takie, które daje mi powera nie spać całą noc, żeby poznawać medycynę ratunkową (vel medycynę transportu) od środka. Mówiłam Wam już kiedyś o tym jaką czuję niewyobrażalną wdzięczność za ludzi, których spotykam na swojej drodze? Nieraz się zastanawiam czy to mój świadomy wybór - dostrzegam w nich tyle pięknych cech, wyrzucam ze swojej głowy tych, którzy tacy nie są, czy może najzwyczajniej w świecie jestem ogromną szczęściarą? Może nauczyłam się intuicyjnie szukać takich ludzi. Istnieje też teoria, że przyciągam takich ludzi. I chyba to mi najbardziej odpowiada - nie ukrywajmy, delikatnie gładzi moje ego. Ego to jedno, ale motywuje nieziemsko, żeby być sobą, bo to się sprawdza. Kreujemy swoje światy. Zrobiłam dobrą robotę ze swoim.
Wracam więc do domu i ani myślę iść spać - robię sobie ciepłe mleko z miodem, włączam na słuchawkach cudną muzykę, o tytule tak pasującym - "Save tonight".
Mieliśmy dziś pacjentkę z tętniakiem aorty piersiowo-brzusznej w wywiadzie, z silnym bólem pleców i nadbrzusza od rana. Stan ciężki, w kontakcie. Miałam wrażenie, że tętnienie roznosi się po całym jej szczupłym ciele. Sprawa była jasna od wejścia. Urocza osóbka. Mówimy o Poznaniu. O ironio, w tak dużym mieście nie funkcjonuje ostry dyżur na chirurgii naczyniowej. Pani trafiła więc do szpitala klinicznego, na IP z częścią chirurgiczną. Po paru godzinach, kiedy przyjechaliśmy tam znowu okazało się, że Pani 4h po przyjęciu zmarła. Tętniak pękł. Czekała na transport na naczyniówkę - 0.5h przed planowanym transportem zmarła. Szkoda, że procedury nie działają na korzyść przeżycia. Czy gdyby to był ktoś bliski dla lekarza dyżurnego sprawa przebiegałaby szybciej? Ta szansa zostałaby jej dana?
Mąż pacjentki odprowadził ją aż do karetki, zatroskany starszy pan - dając żonie na pożegnanie buziaka, obejmując jej twarz swoimi dłońmi.
Cieszę się, że miał okazję w jakimś absurdalnie minimalnym stopniu się pożegnać.
Cieszę się, że pani rozmawiając ze mną w karetce miała uśmiech na ustach.
Cieszę się, że sama podjęłam decyzję, żeby podać pani następną dawkę fentanylu chociaż staliśmy już przed wejściem do szpitala.
Cieszę się, że zrobiliśmy dla niej wszystko, co mogliśmy, z uśmiechem na ustach i troską w oczach.
Walczysz z absurdem, z sytuacją, która nie powinna mieć miejsca i uzmysławia mi to jak bardzo naszym zadaniem jest być po prostu człowiekiem. Nie poganiać męża, kiedy żona jest zabierana do szpitala. Nie narzekać, kiedy naszym pacjentom tak mocno zależy na tym, żeby zrobić jakąś, wydawałoby się, pierdołę. Obiecasz im, że jeszcze będą mieli na to szansę?
Ja nie miałabym jaj.
Rozumiem coraz mocniej siłę dobrego kontaktu z pacjentem. Przyjęło się, że starsze panie w drodze do szpitala, jeśli tego potrzebują, trzymają mnie za rękę. Rozmawiamy o wnukach, o ich życiu. Żegnamy się potem uśmiechem, dygam wychodząc ze szpitala i dostaję nagrodę wartą tak wiele - uśmiech, dający mi pewność, że dałam im chociaż troszkę radości i ciepła.
Tego bym chciała dla własnej mamy - żeby ktoś w chwili, kiedy będzie starsza i schorowana (tfu tfu!) trzymał ją za łapkę w drodze do szpitala. Żeby nie była sama, bez żadnego wsparcia. To tak banalnie proste - traktować wszystkich pacjentów tak, jakby to był ktoś bliski. Walczenie o nich, jak o kogoś dla nas ważnego. Wiesz czemu? Bo to jest zawsze czyjaś mama, babcia, brat czy syn. I dobrze być ich wysłannikiem, zatroszczyć się o nich tak, jak zrobiliby to ich bliscy.


piątek, 2 lutego 2018

Są chwile, kiedy gwar, zamieszanie i ten luz płynący z każdego ruchu współdzielących ten wieczór w mojej ukochanej, poznanej przypadkowo winiarni 3 lata temu dopełniają moje serduszko aż do poziomu satysfakcji. Wiesz, o czym myślę, kiedy tam jestem? Spodobałoby Ci się tu. Byłbyś zauroczony ogromem elementów, które mógłbyś poddać obserwacji. Ale nie ma Cię. Wiem przecież dlaczego. Taką mamy już naturę. A wolę walki o coś, co daje nam szczęście? Czy to mamy?

środa, 24 maja 2017

Piękny przykład, drodzy państwo, EPICKI, przykład tego, co z wiarą powtarzam sobie często w duchu "Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" zdarzył mi się dzisiaj. Kiedy z dumą odbierałam wyniki maturalne miałam w głowie tylko jeden, jakże wtedy niepodważalny powód podboju z tymi wynikami kierunku lekarskiego - MIAŁAM BYĆ MEREDITH GREY, MIAŁAM BYĆ CHIRURGIEM. Do końca mych dni będę miała w środku ołtarzyk ku czci Shondy Rhimes - pomysłodawczyni tego serialu - I MOJEGO POMYSŁU NA SIEBIE (i coś czuję, że nie tylko ja ;>>>). No to połaziłam na chirurgię - to są bad assy, ale nie do końca między nami zaiskrzyło (PS. I tak moje wielkie szczęście będę mam nadzieję jeszcze długo długo wiązała z chirurgami 💕) I kiedy jak co roku znów przyszła pora na zajęcia z medycyny ratunkowej zauważyłam, że oczka mi się święcą pięknie na samą myśl o tym. Więc... wróciłam na salę operacyjną drugi raz spróbować swojego szczęścia, odkrywać karty przeznaczenia, tyle że po innej stronie stołu operacyjnego. Czułam, że mój charakterek bardziej pasuje do tej strony, że jedynak, to jedynak, a do tego baran - tyle chęci stawiania na swoim nie może pójść na marne (;>>). I wracamy już do teraźniejszości. Do wietrznego, mokrego wieczoru, który był idealnym kocem chłodu na moje rozpalone, czerwone policzki. Z łapkami śmierdzącymi tymi okropnymi rękawiczkami wyszłam do domu, mając poczucie, że seks, zakochanie, burgery z boczkiem i BBQ, ani sernik z ginem, nawet PAD THAI ze Śródki (a myślę, że kocham go mocniej niż własną matkę!) nie dało mi nigdy takiego uczucia - chęci zrzygania się ze szczęścia! Dałabym radę teraz zrobić 5 razy salto w przód i po nim 3 w tył, choć normalnie nie zrobiłabym zwykłego przewrotu choćby w wodzie. SZTOS. Proszę państwa. SZTOS. Miałam rację, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Kurwa, jak ja kocham życie. 😷

piątek, 10 marca 2017

Śmieszne, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu (tak śmieszne, jak śmieszne wydaje się być postrzeganie różnych spraw przez ludzi wychowanych w innych światach - ten sposób śmieszności), jak wolność znaczy dla każdego z nas co innego. Czuję wolność w tych chwilach poza sesją, kiedy sama wybieram czego i jak dużo się uczę. Wolność to rozpięta kurtka i szalik luźno wiszący na moich ramionach, warkocz niedbale porządkujący moje długie włosy, albo luźny sweter i kawa w dłoni na wiosennym spacerze w słońcu. Wolność, kiedy wtulam się w moją ukochaną osobę na łóżku i mogę pocałować ją w czółko. Wolność, kiedy korony drzew porusza wiatr niosąc ze sobą (no, własnie) ten zapach znaczący dla mnie słowo klucz dzisiejszego wywodu - wolności. Bo las daje to poczucie. Jak byłam mała ciocia Zielona nauczyła mnie piosenki, śpiewanej tylko w lesie, o mrówce, która idzie "cichuteńko i śpiewa sobie tak" - tu następował zawsze ten moment, kiedy mogłam wykrzyczeć się za wszystkie czasy. I to też zawiera w sobie wolność - wyrażanie emocji. Moment, na którym łapie mnie mój najlepszy człowiek świata - kiedy uśmiecham się i zamykam oczy, ciesząc się ze słońca. Wolność to taka chwila, kiedy uśmiecham się do samej siebie idąc ze słuchawkami w uszach. Bo życie jest piękne. Po prostu. Sęk w tym, że najmocniej to czuję, kiedy myślę o wolności, właśnie.

wtorek, 31 stycznia 2017

trochę mi głupio, że nauczyłam samą siebie podejścia do ludzkich problemów w sposób "nie mam Ci jak pomóc, nikt nie ma Ci jak pomóc, więc sam musisz odkryć w sobie swój sposób na własne ocalenie", bo to jest w jakiś sposób nacieczone brakiem odpowiedzialności, brakiem troski. Tylko wiesz, każdy kij ma dwa końce - bo to jednocześnie bardzo racjonalne. Nie można przejmować się każdym problemem świata wokół, bo zwariujesz. A nie chcemy zwariować. Wtedy już na pewno nikomu więcej nie pomożemy.
Nie można ludzi winić, że im źle, że ich własny świat ich wkurwia, że nie widzą celu w swoim życiu. No niby nie można. Ale mnie wkurwia. Nawet nie taka osoba, ale bardziej to, że komuś coś takiego w ogóle może przejść przez myśl. Nie twierdzę, że skoro ja kocham swoje życie i uważam, że jest cudem, czymś najpiękniejszym na świecie, to każdy powinien coś takiego czuć. Hella nope. Ale potem słyszę, że bliska osoba mojej bliskiej osoby umiera w wieku 30 paru lat, pozostawiając 2 małych synów,  bo ma nowotwór, z którym już nic nie da się zrobić. I wracamy do takiej smutnej osoby, której mam ochotę przywalić, kiedy znów powie, jak to jego życie jest bez sensu i mogłoby go nie być. No bo, panie Boże, trzymaj mnie, ale kurwa, no nie. Po prostu nie. Ludzie zrobiliby wszystko, oddali wszystko co mają, żeby dostać choć jeden dzień więcej. A całe życie? Nie są sobie w stanie nawet tego wyobrazić, to tak nieosiągalne.
To jest dla mnie tak cholernie irytujące, że można nie być w stanie docenić największej wartości, jaka istnieje, jaką masz - własnego życia. Tego, że jak nic sie nie spierdoli po drodze to masz jeszcze przed sobą min. 50 lat. A ludzie oddaliby wszystko za jeden dzień. To tak niepoprawne, nie darzyć szacunkiem własnego życia. Nie musimy być zawsze szczęśliwi, ale odnoszenie się z taką pogardą do samego posiadania go przyprawia mnie o przyśpieszone tętno z unoszącego się w moim ciele wkurwienia.

wtorek, 27 grudnia 2016

wieża radości, wieża samotności

Mam takiego znajomego, który większość swoich zdań zaczyna od "ja". Wyjaśnijmy sobie to na samym początku - JEST STUDENTEM PRAWA. PRA-WA. No właśnie...
I tu historia w jakiś sposób zakreśliła koło.
Zacznę od początku.
Poznaliśmy się parę lat temu. Byłam wtedy, ciężko ukryć, inną osobą. Nie umiem określić, czy lepszą, czy gorszą. Spróbuj sam jednoznacznie ocenić, czy naiwność i ogromna wiara w ludzi, otaczający Cię świat to coś dobrego. Ja się poddaję na wstępie. Czemu? Otóż odpowiedź, mili moi, wynika z tego, co działo się przez następne lata - chudsza o dobre kilkanaście kilo (masy ciała, ale tez rozczarowania światem, który nie okazał być się tak niesamowitym miejscem do życia) ja jeszcze nie wiedziała wówczas, że świat nie jest czarno-biały, teraz już nauczyłam się to dostrzegać.
Jako siuśki (nie to, że czuję się teraz stara, ale chyba dałam się światu nieco stłamsić, a to niesie ze sobą jakiś rodzaj postarzenia, odebrania tej swobody i wolności bycia tak kojarzącej mi się z tamtymi licealnymi czasami) spędzaliśmy wspólnie niejedną noc dyskutując do rana na temat świata, który chcielibyśmy budować własnymi ramionkami, swój własny świat, na który chcieliśmy zapracować, mając już wtedy świadomość, że obraliśmy sobie niełatwe cele. Od samego początku tę relację cechowało jedno - szczerość, nie tylko wobec siebie nawzajem, ale i przed samym sobą.
Pozdawaliśmy nasze matury, poszliśmy na te studia, na które chcieliśmy, oboje będąc świadomi tego, jak to drugie cholernie pasuje do obranego kierunku. Wiecie, gdyby nie studiował prawa, to chyba zarekrutowałabym go osobiście na dyplomację. Bo to gaduła straszna. Taka, co to się wypowie zawsze.
Przez cały ten czas naszej znajomości towarzyszyła jej określona muzyka. I muzyka towarzyszy nam wciąż. Dzisiaj do niesamowitej piosenki, którą mi pokazał dołączył mi coś innego, czego tak do tej piosenki potrzebowałam - przejażdżki S8, tak pasującej do chwili, której potrzebowałam, na wsłuchanie się w nią, do poskładania myśli. Właściwie, dołączył mi do tego coś innego, niezwykle istotnego - uczucie powrotu do domu, do siebie samej. Jest osobą, która zdecydowanie za bardzo mnie idealizuje. Tylko wiecie, magia polega na tym, że facet ma w tym niesamowitą moc - bo pozwala mi uwierzyć, że jestem lepsza, niż moje obecne mniemanie o sobie mi podpowiada. A to jest właśnie to, czego tak cholernie potrzebowałam. Wpadłam w jakiś dołek emocjonalno-socjologiczny i mam nieodparte wrażenie, jakby podał mi rękę, mocno, z całej siły za nią chwycił i podniósł mnie. I tak. To jest to, co nazwę magią.
Pisząc słowo "facet" przebiegła mi przez głowę myśl, że patrząc na niego dzisiaj właśnie to też zauwazyłam - to już nie jest ten ciągle śmiejący się chłopak. Nie odbierajcie tego źle. Żaden z niego bufon. On jest śmieszny. Ale dostrzegam, jak zmienia się w mężczyznę, bo to słowo zdecydowanie z większą rozwagą oddające jego obecny styl bycia, niż durne określenie "facet". Zrobił się już mężczyzną. I ma to jedynie pozytywny wydźwięk. I kiedy z nieustającą ekscytacją wypowiada słowa, które wybrzmiewają przy każdym naszym spotkaniu "I popatrz, jesteśmy w tym miejscu, o którym marzyliśmy" mam ochotę go po prostu przytulić. Bo chociaż idiotycznie to zabrzmi jestem z niego po prostu bardzo dumna. I już któryś raz myślę sobie w tej naszej znajomości, ze jest ktoś, kto gdyby żył, byłby z Ciebie tak cholernie dumny. A dzisiejszej nocy jestem nie tylko dumna, ale też szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, że mimo zmian w nas zachodzących wciąż istniejemy w swoich życiach, że jest.
Nawet nie wiesz, jaki jesteś niesamowity człowiek, TY, studencie prawa.


niedziela, 9 października 2016

Plusem szybko rozwijających się relacji, świeżych, jest to, że wciąż pamiętasz uczucie, jakie dana osoba budziła w Tobie zanim się naprawdę poznaliście. Chciałabym, żeby wspomnienie lekkiego zawstydzenia, podziwu, gdzieś tam inspiracji pozostało we mnie jak najdłużej.
Nie, że tego już nie ma we mnie, raczej tak ciekawie patrzy się teraz na to z perspektywy wiele bliższej relacji. Intuicja to jednak dar od Boga. I, jak pisał Hłasko, czujemy odrazu czy kogoś pokochamy, tylko świat nam wmawia, że tak się nie da. Da się. Pokochałam Cię od pierwszej chwili.

niedziela, 11 września 2016

Pamiętacie, jak Rolling Stones śpiewali  "You can't always get what you want"?
Moi mili...
Gówno prawda,
You can.

sobota, 10 września 2016

Nieraz wybieram wino. Okej. Zazwyczaj wybieram wino. Ale raz na jakis czas pozwole sobie poddac sie temu, co we mnie siedzi. Oczy od płaczu stają sie czystsze. I nie do konca mam na mysli faktyczne oczyszczanie spojowek.

piątek, 9 września 2016

Islands - the XX

Pamiętacie, kiedyś nagłowkiem mojego bloga było zdanie " W życiu chodzi o coś więcej, niż o zwiększanie jego tempa"? Absurdalne jest to, że dopiero teraz zaczynam powolutku rozumieć o co więc chodzi. Ktoś tam na górze obdarzył mnie tym, że największą satysfakcję daje mi uszczęśliwianie ludzi. Małymi kroczkami odkrywałam to już na wcześniejszych etapach mojego emocjonalnego rozwoju. Pośmiejmy się razem, ale tak, mam na myśli te chwile, gdy oglądałam Chirurgów i podekscytowanie tego, że możesz uratować czyjeś życie sprawiało, że mając średnią o wartości niecałego 3,0 leżałam słuchając muzyki z tego serialu i zastanawiałam się nie mogąc usnąć - a więc jak do cholery to osiągnę.
Co było potem?
Licealne przyjaźnie, pierwsze łzy, bo ludzie nieraz to chujki.
Trzeba być twardym. Nie ma miejsca na emocje.
Sratytaty, emocje są spoko. Nie świadczą o tym, że jestem miękką cipką. Ba! Przyznaj się do nich, to się okazuje, że w sumie konkret z Ciebie bad ass. Bo weź tu się ich nie wstydź. Kto sobie na to pozwala?
Więc o co mi w życiu chodzi?
Chyba też trochę o to, żeby nadawało innym sens. Żeby swoją naiwnością i dobrym serduszkiem sprawić, że ktoś poczuje się jak w tej przyjaźni z podstawówki, kiedy chodziłyśmy za rączki, bo tak się kochałyśmy. Naiwne? Durne? I miękki siusiak? No totalnie.
Ale kurwa, pamiętasz, jakie to było świetne uczucie?
I ostatecznie, to właściwie kogo to obchodzi, czy to jest głupie? Daje Ci szczęście? Śmieszne jest? Jest. Koniec. Nie ma co drążyć.
Tacy jesteśmy duzi, tacy dorośli. A tak całkiem serio, to w głębi duszy chcielibyśmy leżąc na kocu i gapiąc się w gwiazdy móc powiedzieć tylko to, co na duszy nam leży wiedząc, że a i owszem, kogoś to AUTENTYCZNIE rusza, obchodzi. A wiesz czemu? Bo jesteś dla niego ważny. To samo w sobie świadczy o tym, że musisz być wyjątkowy.